Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie idą, jak rok długi, ba ino grzeszą i grzeszą... Oni to rozumu uczą się z pism djabelskich i bezbożnych książek, oni to djabłu zaprzedali swą duszę na wieczne zatracenie.
Tu odsapnął pan pisarz i wychylił szklankę.
Potem otarł pot z czoła, na którem żyłami wypisane stało kaznodziejstwo.
— Jest tu między wami kto taki, co widział te bezbożne pisma?
Milczenie.
— Chwała Bogu! Sprawiedliwość nie odeszła z narodu... Was to Bóg karze za tych zaprzedanych; cała wieś cierpi za jednego...
— Za Cyrka! — szepnął Tomek.
— Za Cyrka! — powtórzył pisarz i zaraz dodał: — Dwa tygodnie słonka nie widać. Paniezus zasłonił swoje oblicze przed nami...
— Bo my niegodni...
— Kto niegodny?!
Powstał hałas. Z hałasu nic nie można było zrozumieć, tylko jedno słowo: Cyrek.
— Ta psiakrew! Ta nas gubi...
— Djabłu duszę zaprzedał!
— Ksiądz pleban... — począł pisarz.
Nie słuchali go. Zajadłość na Cyrka rosła; dopowiadali o nim coraz to nowsze historje.
— Idę se — mówił Tomek — wyjrzeć na pasterzy, a ten, wiecie, co robi w samiutką sumę? wiecie?
— Co?
— Kwiczole chyta... „Zjadłeś ty djabła, aj-eś ty zjadł“ — powiadam mu — „toś tu? A któż za ciebie w kościele?“ — „Ja — pada — za siebie najął“... — „Kogo?“ — pytam się. „Błażeja Szczyptę“ — odpowiada. — „Ja mu siekł, a baba mu żęna“... „Poczekaj, hyclu!“ — mówię mu — djabli Szczypty za ciebie do piekła nie najmą; musisz ty sam odsługować“...