Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tłuką się i tłuką, jak pięćset djabłów razem, juz od samego świtu! — poczęła Maryna dojadać ojcu.
Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.
Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzemierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. „Syn zawdy powinien za ojcem” — uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.
— Tako psio pokusa! — mruczała baba, kładąc drwa na ogień.
Maryna zatknęła za pas onuckę, siadła pod oknem na ławie, przysunęła koszyk ze ziemniakami i poczęła skrobać.
Józek zwlókł się pomału z wyrka, przeciągnął kości parę razy, aż zaskrzypiało w stawach, ziewnął szeroko, i począł iść ku nalepie z zamkniętemi oczyma, po omacku. Utknął się na drwach, leżących przy nalepie.
— Ścieklina! — zaklął, nie wiedzieć komu.
— Nie umies chodzić, zdechlino? — wrzasła mu nad uchem matka, zamierzając się ocedzarką. — Jesce łbem wpadnies do gorcka... Uwazuj na się!
— A wtoz drwa nakłoł przy nolepie? — oburzył się „głuchy” Józek. — Moze ty, wędrowne ocy! — zwrócił się do Maryny.
„Wędrowne ocy” drzemały nad skrobaniem. Skoczyła, jak oparzona.
— E coz ty chces odemnie, ty psie oblazły!...
— Cit! — przerwała jej matka. — Skrob wartko, bo nie uskrobies na śródpołudń!
Przysunęła cebrzyczek, siadła z drugiej strony koszyka, wzięła nóż i poczęła skrobać, rzucając oskrobane do brudnej, zamąconej wody.