Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała tylko na niego... A umiała dobrze patrzeć!
Jędrek poszukał w rękawie i wyciągnął sporą butelczynę.
— Namowiny! — huknęło od stołu.
— Już drugie! — objaśniał Szczepan — i to na sam dzień mego patruna. To się znaczy, że w pierwszą niedzielę mięsopustu wesele. Teraz przecie jadwent nie zaskoczy!... Ale nie zwlekaj — zwrócił się do Jędrka — żeby cię post nie zastał, boby już było po niewczasie...
Jędrek się roześmiał. Butelczynę postawił na stole.
— Pamiętajże se Jędruś — trząsł go za ramię podpity Błażek — żebyś mi się zawdy ku przedkowi garnął!
— Nie zawdy ludzie dobrze radzą — bronił się Jędrek.
— Co tam! — ozwał się Szczepan — Ludziom nie wierz, ale i sobie zanadto nie ufaj!...
— Na zdrowie! — krzyknął Jędrek, przechylając szklankę — Wiktuś!
Podeszła i znów spojrzała na niego. Ciarki go przeszły.
— Po kiegom djabłów uciekał! — myśli se nalewając wino.
— Jak cię ma trafić, to cię trafi... — kończy myśli o „przeznaczeniu“ stary Jantek, grzejąc się przy piecu i pozierając z wewnętrznem uszanowaniem na żonę, która była bardzo rada, że się dzieci „ze ślubem nie spóźnią“...