Strona:Ozimina.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dził się lekko i przysiadł na rampie bilardu, rozkołysany nogami.
Pułkownik ujrzał pod suknią pantofelki z klamrą. Ta postać giętka, o rękach długich i nerwowych, o subtelnych rysach wygolonej twarzy i uśmiechu niedbałym przyniosła mu znów to tchnienie féminin, jakiem się przesycił w salonie. W dobrozacnych oczach zapaliła się iskra szydu, gdy w myślach stali mu ciężko obuci i chmurni brodacze w swych tułubach szerokich, z wielkim metalowym krzyżem na piersiach, ich ręce krzepkie, pod niemi zwisie torby rękawów: ramiona, jakby do błogosławieństw i przekleństw zawsze gotowe. I tak mu się zarysowały głucho te dwie postacie, niby symbole dwojakiego napięcia energii gromadnych na tej odwiecznej rubieży dwuch światów, na jakiej mu żyć przyszło.
I choć swego obrazu do Bizancyum nie odnosił, tu wraz z pasyą o Rzymie pomyślał. I wnet dodał w duchu:
»Wy tu nie tylko na swoją niemoc chorujecie, lecz i na Rzymu zgrzybiałość, na Francyi zniewieściałość, na Niemiec gruboskóre zmateryalizowanie... Czorci wszystkich nacyi swarzą się o duszę waszą«.
Przez pokój kroczył ciężko ku drzwiom jegomość w tużurku i odciągnął ku sobie uwagę pułkownika.
»Myślałbyś nasz brat!« — Któż to jest? — zapytał księdza.
— Komierowski. Brat pani.
— Komierowski, — powtórzył pułkownik jak echo. I coś mu się w przypomnieniach snuć widocznie poczęło,