Strona:Ozimina.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pułkownik, położywszy mu rękę na kolanie. — Tu to was szlachtę — na honorze połechtaj. Dziad jenerałem był napoleońskim, — wiadomo.
Siwe oczki pułkownika dokończyły zezem: »Zatłuściał wnuk!«
Ujrzawszy tymczasem kogoś w tłumie, począł się przyglądać, przechylać bokiem, wreszcie zerwał się z miejsca. Dobrozacna złośliwość w siwych oczach zgasła natychmiast, zatliła się w nich iskra szczerej życzliwości; a na siwych wąsach i rudawej brodzie osiadła ta powaga prostoty, z jaką tamtejsi ludzie starsi umieją się jeszcze zbliżać do kobiet i dzieci. Kłaniał się z początku z rezerwą, lecz uradowany wraz wyciągniętą ręką dziewczyny i krzepkim uchwytem dłoni, zatrząsł mocno jej ramieniem.
— Bóg zapłać, że poznała?... Ot i panna zrobiła się tymczasem. Ile to lat — tam na wsi?... Sześć? Cała wieczność w tym wieku!
Nie wypuszczając jej ręki, odstąpił nieco w tył i ogarniał ją całą wzrokiem.
— Wszystko, co w dziecku brzydkie było, ładne się stało i »ważne«. Znaczy się, kobieta cała była w tej główce małej. I dola! Bo ja znachor potroszę. Tylko nie z ręki wróżę, a z oczu, gdy jasne, z ust, gdy nie kwaśne. Ot i ten uśmiech! Dla kogo psotny, dla kogo niespokojny, komu co obiecujący, a dla mnie »ważny« — jak życie, jak młodość sama... Daj Boże jak najwięcej radości! — wołał, ściskając jej rękę aż do bólu.
Nina sprężała się niewolnie w poczuciu rzeźkości