Strona:Ozimina.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starca, rozlegające się głuchym podźwiękiem w tym labiryncie półek, jak w kościoła nawach, przygniatały jej pierś. Nie patrząc widzi, jak tam stoi za nią, szeroko na swych kijach wsparty, niby kruk o zwisłych skrzydłach. Czuje na sobie spojrzenie tych oczu zadumanych.
— Wiem już! Wiem! — szarpnęła się nagle.
— Cóż ty wiesz?
— Sumienie!
— Słyszy, jak przysiada z trudem obok niej. Po chwili kładzie jej rękę na głowie.
— Twojeż to? — pyta żałośliwie. — Wasze? — odyma się z pogardą. — Co z sumienia bezradnemu sercu i głowie młodości? Chęci dźwignąć nie zdoła, a myśli tylko udręką zeszpeci, i radość życia w piersiach struje. Jeszcze i słabość samą — rozdwoi. Kędyż zawiedzie głowę bezradną sercem słaby i rozdwojony? instynktowi życia samego już nie ufny? Kędyż to wszystko zawieść może: wasze sumienia młode?!
— Więc!... — poderwała jej się głowa hardym gestem zniecierpliwienia, jakby straciwszy już ufność w odpowiedź dla się zrozumiałą.
— Więc, — schwycił zniecierpliwioną za ramię i przyciągnął ją ku sobie, — więc ta siła jest wam ku potrzebie, która i najsłabsze serca godnością dźwiga, a i najlichsze od znikczemnienia uchroni, — ta, którą wam tu ludzie zdradzili: — dusza wspólna!...
— I w tę grobnicę zamknęli! — dorzucił z ruchem ramienia na pokój, jakby w przezornem zwracaniu myśli w inną stronę.