Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochylony, wpatrzony w podłogę, dziś wydał mi się starszym i bardziej zmizerowanym. Chodził, jak maszyna, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Podłoga usłana była kawałkami papierosów, przez spotniałe okna zaglądał chmurny ranek jesienny, podobniejszy raczej do ciemniejącego zmroku, na stole samowar buchał parą, obok niego napoczęta szklanka herbaty i oplatana buteleczka ze srebrnym kołpakiem. Czop, chodząc, zbliżał się do stołu, przełykał herbatę i znowu spacerował dalej. W przedpokoju kilka głosów rozmawiało zcicha. Zatrzymał się, nadsłuchiwał, w końcu zastukał lekko do drzwi.
— Kto tam — spytał lokaja, wskazując głową na drzwi.
Lokaj milczał.
— Kto tam jest — powtórzył zniecierpliwiony,
— Eh, różni... Malecki, Dobrowolski...
Czop odszedł nachmurzony, gryzł usta; wrócił od połowy pokoju.
— Zawołaj Maleckiego — rzekł po namyśle.
Gdy lokaj wyszedł, usiadł na krześle bokiem do drzwi, przez które przyglądałem się bez przerwy; nogi wyciągnął, ręce zasunął w kieszenie, a brwi chmurzyły się coraz więcej.
Wszedł mężczyzna średnich lat, w czarnym surducie, z kołnierzem od koszuli wywiniętym, barczysty, czerstwej twarzy, z płowym wąsem, ukłonił się nisko i bardzo badawczo wpatrzył się w twarz milczącego Czopa.
— Mój panie Ma... Ma!...
— Malecki — podchwycił przybyły.
— Mój panie Malecki — powtórzył Czop, nie podnosząc oczu — nachodzisz mnie od samego rana, kiedy powiedziałem raz na zawsze, że jak będę mógł skończyć interes, to napiszę, zawiadomię.
Malecki kręcił czapkę w ręku, mrugał oczyma, jak dziecko, kiedy się do płaczu przybiera.