Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ho, walaj! — huknęli jednogłośnie i ciężki instrument znalazł się na czterech mocnych ramionach. Walenty poszedł naprzód pod klawiaturę, a że niższym był od towarzyszy, ciężar przychylił się na jego stronę; ostry kant werznął mu się w szyję odrazu; już miał zawołać na pomoc, gdy trzej inni krzyknęli:
— No, stary, co za trzech masz dźwigać, ruszaj, pokaż co umiesz! Do zapłaty staniesz razem z młodymi!
Słowa te zacięły go jak biczem; zgranatowiał, oczy krwią zaszły, ale — szedł dziarsko. Minęli drzwi jedne, drugie, i zwolna zaczęli się spuszczać po schodach. Walenty szedł od strony poręczy; czuł, jak mu nogi w kolanach zaczynają się uginać, w oczach ciemnieje, już... już nie widzi stopni... wyciąga rękę, żeby schwycić za poręcz! Ramię usunęło się nagle — upadł: fortepian stracił równowagę i stoczył się w ślad za nim po schodach. Grad przekleństw posypał się z góry i z dołu; gwar, zgiełk zapanował w całym domu. Przed schodami leżał kosztowny instrument, pokrywa odpadła, połyskiwały żółte struny, z pod odłamanej deski wyglądały, klawisze — boki i żebra potrzaskane. Walentemu zaś zrobił dziurę w głowie. Długa struga krwi spłynęła, nim zdołano wydostać go z pod fortepianiu; oczy miał zamknięte, w twarzy ani śladu życia, oddychał jednak; położono go na stronę tymczasem. Towarzysze klęli, chociaż wiedzieli, że ich nie słyszy:
— Zuchował przecież, przechwalał się, czego lazł? O mało wszystkim karków nie połamał stary grzyb! Popamięta on ruski miesiąc. Niech śpi teraz, a może nie obudzi się wcale.
Spoglądali na niego z gniewem i z litością zarazem. Przebudził się jeszcze tegoż wieczora i długo patrzał przed siebie, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Na głowie miał jakby drugi czerep ciężki, ogromny; rękę i ramię bezwładne — słuchał, rozszerzał powieki, ale ani nad wzrokiem, ani nad słuchem zapanować nie mógł: szumiało