Strona:Oscar Wilde - De profundis.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słońca kroczył ten nieszczęśliwy, stworzony niegdyś na obraz i podobieństwo boże, a teraz, jak małpa, obnażający zęby w głupkowatym uśmiechu, wymachujący rękami i robiący niemi najdziwaczniejsze gesty, jak gdyby wodził w powietrzu po strunach jakiegoś niewidzialnego instrumentu lub też tasował i rozdawał karty w dziwnej jakiejś grze. A, równocześnie, histeryczne łzy, bez których nikt z nas nigdy go nie widział, ściekały, zostawiając brudne ślady, po jego nabrzękłej, bladej twarzy. Ohydny rytm jego ruchów czynił go podobnym do popisującego się błazna. Był żywą groteską. Wszyscy więźniowie patrzyli na niego, ale żaden z nas nie uśmiechnął się. Każdy wiedział, co z nim zrobiono, wiedział, że systematycznie doprowadzany jest do obłędu, że już postradał zmysły.
Po upływie pół godziny kazał mu dozorca wrócić do celi, i niewątpliwie, znów został ukarany, nie widziałem go bowiem na przechadzce w poniedziałek, jakkolwiek zdaje mi się, że dostrzegłem go w kącie podwórza, gdzie składane są sterty kamieni; przechadzał się w towarzystwie dozorcy.
We wtorek, zatem w ostatnim dniu mojego pobytu w więzieniu, zobaczyłem go znów na ogólnej przechadzce. Był w jeszcze gor-