Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czule mię pobłogosławiła... Biedna, kochana staruszka! Nazywała mię zawsze Antosią!
Tu, drżące trochę palce jej spotkały się w szkatułce z przedmiotem, przed ukazaniem którego zawahała się chwilę. Zdaje się, że blady, zaledwie dostrzegalny rumieniec, na mgnienie oka zamigotał pośród zmarszczek jej czoła. Nakoniec, w palcach jej ukazała się fotografia. Podając mi ją, szepnęła: To on!
Spuściła wnet oczy i długo nie mówiła nic.
Fotografia spłowiała, wpół zatarta, przedstawiała twarz młodego mężczyzny ani piękną, ani brzydką, tak już zresztą niewyraźną, że nic z niej wyczytać nie można było. Gdy przypatrywałam się jej, panna Antonina, nie podnosząc powiek, szepnęła:
— Widzi pani, każdy człowiek na świecie ma sobie w przeszłości swej poemacik jakiś. I ja go mam. Była to tylko chwila... iskra, czy róża przeleciała mi przez drogę. Coś pamiętam... jakieś ranki letnie w pięknym ogrodzie, jakieś wieczory jesienne przy ogniu kominka... zdaje mi się, że on mię prawdziwie kochał. A może i nie?... czy ja wiem... Zniknęło! i jakże to dawno już było... dawno... dawno!
— Czy widywałaś go pani potem?
— Nigdy; najczęściej ludzi, z którymi, roz-