Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodził. Stała buda pustkami od tego czasu, nikt w niej nie mieszkał, wiatr i burze rozchwiały ją potrosze, ale się jeszcze trzymała. Położona ona była opodal od gościńca, wśród głuchego lasu, ścieżka nawet, wiodąca do niej niegdyś, zarosła pokrzywami, łopuchy i puszczającą tam i siam leszczyną. Dokoła osłaniała ją gąszcz, pokrywająca dzikimi bzami, kaliną i tarnem dawny gajowego ogródek, i przypierała aż pod pochylone ściany. Płoty opadły już były i spróchniały na ziemi, w chacie ni drzwi ni okien, piec się nawet rozwalił i gruzy z niego zasypały większą izbę. Druga tylko mniejsza miała jeszcze zabite spróchniałymi dylami okienko, i w tej się szlachcic usadowił. Znalazłszy w kącie rozbitą starą beczkę, położył na niej kawał okiennicy czy drzwi, przylepił ogarek świeczki na desce i od zmierzchu liczył wciąż swoich dziewięć szelążków. Gdy dyabeł z Twardowskim przybyli pod chatę gajowego, ujrzeli go pochylonego nad robotą, z oczyma iskrzącemi, czołem spotniałem, drżącego, wybladłego, ledwie żywego, a jednak liczącego pieniądze tam i na odwrót bez ustanku.
Szum tylko gałęzi i krzyk sów, odzywających się z daleka, przerywały głuchą ciszę puszczy. Najśmielszy byłby mimowolnie dostał śmiertelnych dreszczów w takiem położeniu; dziwił się Twardowski, że szlachcic, którego dyabeł nazywał tchórzem, mógł, choć cały drżący, wysiedzieć