Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cili się nazad w zarośla, a on korzystając z niespodzianego ratunku, śpiesznie zaczął uciekać.
Tymczasem coraz się jeszcze ściemniało, chmurzyło, wiatr dął silniejszy, błyskawice przelatywały nad głową szlachcica, który zimnym potem okryty, przerażony świeżym wypadkiem i myślą, jaką miał w niebezpieczeństwie, mijał szybko zarośla i, wybiegłszy na pola dopiero, żegnając się u Bożej Męki na gładkim gościńcu, koniowi zasapanemu sfolgował.
Zaledwie zwolnił kroku, zdało mu się, że za sobą tentent słyszy. Obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
W chwili, kiedy szlachcic poza się spoglądał, błyskawica oświecała twarz jeźdźca bladą i dziwnego wyrazu; zdało się Twardowskiemu, że podobną widział u Panny Maryi w Krakowie, odmalowaną na obrazie św. Michała Archanioła u nóg zwycięzcy. Wpadłszy na tę myśl, chciał się przeżegnać, ale ręką ruszyć nie mógł, a drugi raz nie śmiał się nawet obejrzeć, i znowu konia popędził.
Tymczasem zbliżała się burza z ulewą, grzmot toczył się w chmurach, to poważny jak głos kaznodziei, to przeraźliwie trzaskający, jak gdyby niebo pękało, to nagle urywany i znów odbijający się w górach, odskakujący od ich boków, powtarzający się długo, umierający powolnie; błyskawice świeciły na niebie, mijając jedna