Strona:Omyłka.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szepcząc: «Moje dziecko!... moje dziecko!...» a ja już nic więcej nie widziałem, bo oczy zaszły mi łzami.
Po chwili odezwał się starzec:
— Czas do domu. Bądźcie zdrowi!
— Chodź do mnie — prosił, ściskając go za rękę, pan Dobrzański.
Starzec uśmiechnął się.
— Oto zrobiłbym ci przysługę!... Jeszcze zaczęliby o tobie mówić to samo, co i o mnie... Bądźcie zdrowi — dodał, podając rękę bratu.
— Panie — rzekła mama — panie... niech cię Bóg błogosławi... Odwiedzaj nas i pamiętaj, żeś znalazł wiernych przyjaciół... Czegokolwiek będziesz potrzebował, odwołaj się do nas... Rano i w wieczór modlić się będziemy za ciebie...
Ukłonił się nisko i odpowiedział ode drzwi:
— Jeżeli pozyskałem waszą łaskę, proście Boga, ażeby mi — śmierć zesłał. Oto czego żądam.
I zwolna wyszedł z pokoju.
Teraz wszyscy zajęli się Władkiem. Niańka sprowadziła felczera, który opatrzył mu rany, a do saloniku wniesiono łóżko i kanapę dla nauczyciela, ten bowiem oświadczył, że będzie pilnował rannego, dopóki sił nie odzyska.
Noc zeszła niespokojnie. Władek niewiele spał, nauczyciel wcale się nie rozbierał, ja miałem trochę gorączki, a mama pokolei zaglądała to do mnie, to do brata. Dopiero po wschodzie słońca zmorzył nas sen, tak, że wstaliśmy około dziesiątej.
Brat nie miał się źle, ale dokuczały mu świeże rany, i mówił, że jest rozbity ze znużenia. Istotnie,