Strona:Omyłka.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz ściany drgnęły, a szyby zadźwięczały.
Nauczyciel cofnął się.
— Bitwa — rzekł głucho.
I usiadł na mojem krześle, opierając ręce na kolanach.
Na podwórzu zrobił się hałas. Wybiegliśmy. Nasz parobek i dziewczyny rozmawiali z jakimś żydkiem, który jechał biedą z za miasta. Pokazał batem w kierunku samotnej chaty, wołając:
— Tam! tam!...
I znowu popędził konika chudego i okrytego pianą.
— Tam! tam!... — powtórzył parobek, pokazując las, na krawędzi horyzontu.
— Jezu! Jezu!... — lamentowała niańka.
Wymknąłem się po schodach na górkę i spojrzałem. Nic nie widać. Na skraju nieba kilka białych obłoków, niżej — błękitny las, wygon, po którym chodzą kasztanowate i czarne krowy, nad olszyną bocian, wracający do gniazda, i — nic więcej. Słońce świeci, jak zwykle, dzień spokojny, czasem powieje ciepły wiatr od południa, a w powietrzu — cisza. Nawet ptaki nie świergoczą...
Ściany znowu drgnęły. Znowu cisza i znowu kilka drgnięć. Wyjrzałem w stronę miasteczka. Z domów powychodzili ludzie i, stojąc przed sieniami, słuchali.
— Więc to jest bitwa? — pomyślałem. — Phy! i jabym tak potrafił.
Nie schodziłem jednak, licząc na to, że może pan Dobrzański zapomni o mnie, i upiecze mi się