Przejdź do zawartości

Strona:Omyłka.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dech nocy, i pierwszy niepojęty strach zaczął stopniowo zmniejszać się, przechodząc w ciekawość.
— Nic niema — mówiłem w duchu. — Zwyczajni jacyś ludzie idą i jadą...
I wytężyłem wzrok, kierując się odległym szmerem, który jeszcze dolatywał kiedy niekiedy. Noc nie była ciemna, ani pochmurna; był to raczej szary zmrok, nad którym unosiło się czarne niebo, słabe i iskrzące gwiazdy, a nisko, nad horyzontem, pasek księżyca w ostatniej kwadrze, wąziutki i ponury. Przy tem świetle zobaczyłem coś, o czem nie marzyłem nawet we śnie. Na bocznej drodze, w lewo od naszego domu, sunęła między polami — olbrzymia żmija!... Głową już sięgała samotnej chaty, a ogon jeszcze krył się w olszynie. Wypełniała całą szerokość drogi, czołgając się powoli, w ogromnych skrętach. Od olszyny zginała się na prawo, od jaru wielkim łukiem zwracała się w lewo, około chaty znowu w prawo. Miejscami zapadała w doliny, miejscami pełzała po wzgórzach. Blask księżyca, skośnie padający na ziemię, oświetlał to niezmierne cielsko, najeżone iglicami, których końce migotały w sposób nad wszelki wyraz dziwny. Niekiedy zdawało się, że to fale potoku, który niepojętem zrządzeniem wspina się sam na wzgórza, a czasem wyglądało, jak iskierki ciemnego ognia, gdyby ogień mógł być ciemnym.
Przypadkiem spojrzałem na gościniec, który biegł na prawo do miasta, i tam, już niedaleko lasu, zobaczyłem — takiego samego potwora. Tylko ten zdawał się być jeszcze dłuższy, jeszcze grubszy i lśnił się jeszcze posępniejszym blaskiem.