Strona:Omyłka.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przybysz spostrzegł, co się koło niego dzieje, i odezwał się cichym głosem do matki:
— Niech się pani nie gniewa, żem usiadł po domem, ale burza tak mnie zmęczyła, żem nie mógł iść dalej. Skostniałem z zimna...
Było coś żałosnego w usprawiedliwianiu się człowieka, że w podobnym czasie usiadł pod domem.
Matka patrzyła, jakby rozmyślając. Nagle rzekła do kucharki głosem dziwnie twardym:
— Niech Katarzyna da panu gorącego mleka.
Gość wciąż stał i patrzał na matkę niebieskiemi, łagodnemi oczyma.
— Prędzej! — z gniewem powtórzyła matka, widząc, że nie spełniają jej rozkazu.
Mleko stało już ugotowane na kominie. Kucharka zdjęła z pułki stary garnczek i z taką niechęcią nalała, że wychlapało się na podłogę.
— Podajcie tam, Łukaszowa — rzekła do niańki.
— Bo ja chcę! — odparła niańka. — Niech poda Walek...
— Bo ja głupi! — mruknął parobek.
— Podaj, Walek! — odezwała się moja mama.
— Taki to z ciebie i chłop, co się boisz — wstydziła go niańka.
Chłop powoli wziął do rąk garnczek i, postawiwszy go na ławce, rzekł do przybyłego:

— Namcie[1] ta...[2]

  1. Namcie (gw. lud.) — na wam — macie, weźcie;
  2. ta (gwar. lud.) — przecie.