Panie były przestraszone tak późną godziną, i wszyscy zabrali się do wyjścia.
Gdy niańka, ułożywszy mnie do łóżka, zagasiła świecę, zoczyłem po raz drugi, jakby na jawie, całe wieczorne zebranie: ruchliwą figurkę pana burmistrza i żółte wstążki u czepka pani majorowej, i pana pocztmajstra, i pana sekretarza, i wszystkie panny. Goście kręcili się gorączkowo, rozprawiali, śpiewali, pan burmistrz straszył ich swoją odwagą, pan kasjer grał na gitarze, zupełnie jak w rzeczywistości. Ta tylko była różnica, iż między zgromadzonymi widziałem jakiś cień, niby owego człowieka, którego napróżno pan sekretarz szukał za oknem. Chciałem go wskazać matce, ale nie mogłem podnieść ręki. Cień tymczasem snuł się po pokoju, cichy, nieujęty i dla nikogo, oprócz mnie, niewidzialny.
Potem wszystko znikło, a gdym otworzył oczy, zobaczyłem przed kominem Łukaszową, która, śmiejąc się do mnie bezzębnemi ustami, mówiła:
— Oho! już ci się chce zbytków...
To był ranek. Anim się spostrzegł, żem już przespał noc po zabawie.
∗
∗ ∗ |
W połowie marca przypadły moje urodziny, od których zacząłem ósmy rok. Na kilka dni przedtem pan Stachurski, szewc, brał mi miarę na pierwsze buty. I właśnie, kiedym zdjął trzewik dla poddania się tej operacji, zajechała przed nasz dom pocztowa bryczka, i wysiadł z niej jakiś młody mężczyzna z listem do mamy od brata.