Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Klucznik Sporysz rzucił się na swe stare krzesło i pochyliwszy głowę na piersi, siedział tak długo w niemej zadumie. Zmierzch już zapadał, a w jego samotnym pokoiku, co wychodził swem jedynem oknem na jakieś ciasne i głębokie jak studnia podwórze, było już na pół ciemno. Od samego południa, kiedy uwolnił się na całą dobę ze służby i opuścił więzienne mury, czuł się jakimś nie swoim, a im bliżej ku wieczorowi, tem bardziej wzrastał jego niepokój.
Rzecz oczywista, że straszna przygoda przeszłej nocy wywarła na nim potężne wrażenie — tem potężniejsze, ileże był człowiekiem na wskróś uczciwym, w którym służba i karność wojskowa nie zdołały zgłuszyć czysto ludzkich uczuć, a nadto skłonnym do zadumy, do melancholii, wrażliwym więcej, niż to przystało dla zmuszonego zarabiać na chleb codzienny pełnieniem „psiej służby“.
Ach, ta służba więzienna! To wieczne dozorowanie ludzi jak trzody, wieczne łażenie po kieszeniach i zanadrzach, wieczne rewidowanie, szperanie, nadsłuchiwanie i chodzenie na palcach! Wieczne przyglądanie się bądź to zdziczałym, skażonym przez zepsucie, namiętność lub obłęd twarzom, słuchanie rozmów cynicznych lub rozdzierających swą okropną prostotą! Wieczne oddychanie ciężką, zatrutą atmosferą więzienia, zatęchłych ścian, ciemnych kurytarzy i cuchnących, przeludnionych kaźni! Wieczne słuchanie wzajemnych oskarżeń, drobnych, ale tem nikczemniejszych donosów, wieczny widok pełzania przed władzą, scen brutalnej