Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

idzie ku niemu. Słów żołnierza, wyrzeczonych półgłosem, nie mógł zrozumieć.
— Pantałacha — rzekł klucznik — jeszcze raz cię proszę, na Boga cię zaklinam, nie rób głupstw! Chodź!
— Pójdę, jeżeli mię stąd poprowadzicie — odpowiedział z uporem Pantałacha.
— No, co tam za certowanie takie! — krzyczał z dołu kapral. — Czemu go nie bierzecie?
— Kiedy nie chce się dobrowolnie dać! — krzyknął jeden żołnierz. — Ale my go zaraz będziemy mieli — dodał.
— Dyabła łysego, nie mnie — odkrzyknął Pantałacha.
Tymczasem jeden z żołnierzy, zwinny jak wiewiórka Hucuł, powrócił po drabinie na strych i przyniósł stamtąd długi i silny sznur, na którym rozwieszano aresztancką bieliznę dla suszenia. Sznur ten złożono w węzeł podobny do tego, jakim łapią psy, i po krótkiej naradzie, zaczęli żołnierze rozchodzić się po dachu, z różnych stron w półkole okrążając z dala Pantałachę. Uczynili to zaś w tym celu, by rozerwać jego uwagę, żeby nie mógł wiedzieć, skąd na niego padnie fatalny sznur. Sznur zaś ten powierzono najsilniejszemu i najzręczniejszemu z żołnierzy, który szedł po dachu, trzymając go na pogotowiu, ale tak skrycie, że nawet sokoli wzrok Pantałachy nie mógł dośledzić podstępu. Mimo to widział Pantałacha, że tu coś się święci, i że ten manewr żołnierzy ma na celu obsaczenie i zaatakowanie jego osoby. Chociaż na swem niebezpiecznem