Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój tam, ani się rusz! krzyknął grzmiącym głosem do Pantałachy kapral.
— Myślisz — odpowiedział mu tak samo Pantałacha — że mnie tu tak łatwo stać, jak tobie tam na ziemi, durniu, jeden!
A więc wszystko przepadło! Teraz już ani myśleć było o ucieczce, kiedy ci tam w dole go spostrzegli. Teraz dopiero zadrżał Pantałacha, nie z trwogi o to, co z nim będzie, ale z żalu za udaremnionem przedsięwzięciem, które tak świetnie się rozpoczęło, a tak głupio się kończy. Jakaś ślepa złość zaczęła się kłębić w jego duszy, pierwszy raz poczuł zmęczenie w członkach, poczuł, że mu ręce drżą i że ot–ot wymknie mu się z palców ta słaba podpora, która go trzyma w zawieszeniu, i że upadnie na bruk podwórza. Coś niby ścisnęło go w sercu, lecz i tym razem nie stracił przytomności. Dobywając ostatnich sił i opierając się łokciami o rynnę, zaczął zwolna wyciągać w górę zwieszony korpus, dopóki nie stanął w rynnie kolanami. Teraz był już bezpieczny, upaść nie mógł. Lecz właśnie w tej chwili otworzyło się nieopodal okno od strychu, błysnęło zeń światło latarni, błysnęły w tem świetle lufy karabinów i pokazała się nasamprzód wąsata głowa klucznika Sporysza. On natychmiast zobaczył Pantałachę przyczajonego na krawędzi dachu. Pantałasze zdało się nawet, że słyszy szept modlitwy, którą ten „gończy pies“ dziękuje Bogu za to, iż udało mu się przecież dopędzić i złapać aresztanta.
— Pies, pies! — szeptał sam do siebie Pantałacha, i ślepa złość jeszcze silniej zaczęła wzbierać i kłębić się w jego piersi.