Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak popłaca na Podolu wskutek bliskości rosyjskiej granicy, nigdy się nie bawił — nigdy nie kradł koni ze stajni lub z pastwiska. Natomiast chwalił się sam, że „raz tylko w swem życiu splamił palce końskiem ścierwem“, gdy ukradł pewnemu panu czwórkę z przed samego nosa — z karety na środku drogi. Upatrzył on swą ofiarę koło karczmy na popasie i widząc, że z tyłu do karety przywiązany jest rzemiennym pasem ciężki kufer, przeciął pas nożykiem i poszedł naprzód tą drogą, którędy miała jechać kareta. I rzeczywiście kareta wkrótce nadjechała: pan wewnątrz, a na koźle fornal i lokaj. Gdy się kareta już miała wyrównać z Pantałachą, uderzyło tylne koło o kamień na drodze, pudło drgnęło gwałtownie, rzemień trzymający kufer pękł do reszty i kufer upadł na drogę.
— Panie, panie! — krzyknął Pantałacha, gdy powóz go mijał, a jadący w nim nie zauważyli zguby kufra — zgubiliście coś!
Powóz się zatrzymał. Lokaj zeskoczył i zobaczył, że to upadł kufer, dosyć ciężki i duży.
— Co za czort! — krzyknął fornal — Jak on mógł upaść? Przecieżem go uwiązał jak Bóg przykazał.
I zlazł również, by obejrzeć rzemienie. Pan tymczasem zaczął się gniewać, zżymać i napominać do pospiechu.
— Prędzej, bałwany, prędzej! — krzyczał. — Nie zawiązałeś rzemienia jak się należy i teraz ci się rozwiązał.
— Nie, proszę jaśnie pana — rzekł fornal, uchylając kapelusza — to rzemień pękł. Mówiłem jaśnie panu, że trzeba nowego rzemienia. Pękł, jakby go przerżnął.