Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dębem, smacznie zajadając pozostawione im kawałki brukwi i radośnie opowiadając o swej wędrówce po lesie za grzybami; słuchała ich pilnie, z wytrzeszczonemi oczyma, z otwartemi usty kupka najmłodszych w kompanii chłopaków, pięcio lub sześcioletnich bębnów, którzy z zazdrością i podziwem patrzyli na każdy krok braci, chwytali każde ich słowo, i zapewne całą noc, leżąc, gdzieś po brudnych, cuchnących i wilgotnych kątach nędznych swych mieszkań, marzyć będą o tych cudach przyrody, o przygodach śród leśnej zieleni, o tych przyjemnościach i rozczarowaniach grzybobrania, które w tej chwili tak wymownie malują im, dopełniając się wzajemnie, Władek i Naczek.
— Kukurydza gotowa! Hej do kukurydzy, bachory! — woła Stefko, i wszyscy rzucają się ku niemu. Za kukurydzą idą kartofle pieczone z grzybami — pańska potrawa, jak się wyraził któryś z towarzystwa. Wszystko to spożywa się śród głośnych śmiechów, żartów i dobrodusznych docinków. Ten wspomina swój „dom“, swoich „starych“ rodziców, czy opiekunów, ów klnie majstra, co go wypędził z terminu, inny wyśmiewa szkołę i stolarzy — jednem słowem konwersacya toczy się ogólna, ożywiona, suto przeplatana plastycznymi dowcipami w ulicznym języku. Dzieci, które przed chwilą jeszcze były tylko dziećmi, stworzeniami w rzędzie innych stworzeń przyrody, teraz nieznacznie, ale zupełnie przemieniły się w przedstawicieli pewnej klasy społecznej, pewnego typu ludzkiego i dobitnie wyjawiły wszystkie osobliwości tego typu.
Słońce już zaszło, gdy wesoła, gwarliwa gromadka