Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych kaczanów kukurydzy, parę wielkich brukwi i kupa kartofli. Do tego też składu skierowali swe kroki zbiegi, a obładowawszy się, mimo bliskości poszkodowanego, nakradzioną jarzyną, polecieli razem w przyległy jar, a jarem w górę ku swym towarzyszom.
Stefko z góry, ukryty za krzakiem tarniny, widział całą tę historyę, widział jak bracia wpadli w ręce właściciela, jak mu się wyrwali i znikli wśród kukurydzy. Odtąd minęła dobra chwila, a chłopców nie było. Już Stefko myślał, czy nie przelękli się i nie uciekli do domu, gdy w w tem z dna jaru, który otwierał się tuż u jego nóg, posłyszał lekkie psykanie.
— Pst, pst!
— Kto tam? — zawołał, nachylając głowę w stronę, skąd szedł głos...
— Czy to ty, Stefku? — posłyszał stłumiony głos Władka.
— Ja, a co tam?
— Chodź tu, pomóż nam zabrać. A prędzej!
Nie namyślając się długo, Stefko na łeb na szyję rzucił się w dół po stromej ścianie jaru. Potłukł się porządnie, zdrapał sobie twarz o jakieś zielsko, pokrwawił ręce, któremi się starał utrzymać, ale za to w jednej chwili był na dnie jaru, i sapiąc ciężko stał obok braci.
— Nie lecą za nami? — zapytali bracia w jeden głos.
— Nie, nikt nie leci. A wy co tu macie?
— Jak to co? To, po cośmy chodzili. Na, bierz, pomóż nam nieść i chodźmy prędko do lasu!
Stefko stał osłupiały na widok łupów, przyniesio-