Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gospodarskimi, mimo to kupowano u niego chętnie. Nie jeden nie chciał odejść od woza, by mu czego nie skradziono, inny kupował dlatego, że na podsieniu wielki ścisk, a tu można wygodnie wybrać, a inny poprostu dlatego, że drudzy kupują. Do wieczora Hawa rozsprzedał cały swój kram i zarobił 50 ct. na guldenie.
— Ny, Bogu dzięki — rzekł — jak na początek, to wcale dobrze!
Odtąd dwojakie prowadził życie: przez cały tydzień chodził z Fawlem po wsiach za szczeciną i włosieniem, a w poniedziałek uwijał się po targach ze siarnikami. Z czasem rozszerzał się zakres tego handlu.
— A nie masz ty batogów, żydku? — zapytał pewnego razu chłop, któremu Hawa zaofiarował swe zapałki.
— Batogów? — powtórzył Hawa. — Na co batogów?
On myślał, że chłop kpi sobie z niego.
— Jak to na co? Na sprzedaż. Kupiłbym, a nie chce mi się iść na podsienie.
— A skąd ja mam mieć batogi?
— Jak to skąd? Żyd powinien mieć wszystko.
Słowa te utkwiły Hawie głęboko w pamięci.
— Wiecie co, nanaszku — rzekł po krótkiem namyśle — zaczekajcie chwileczkę, zaraz wam będą batogi.
I pobiegł wnet na podsienie i kupił pół tuzina batogów sznurkowych i rzemiennyeh, na wybór. Sprzedał je tego dnia bez zysku, bo drożej nie mógł brać, niż brali na podsieniu, a tam mu też taniej sprzedać nie chcieli. Ale w głowie jego już dojrzewała myśl jak dotrzeć