Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hurmy swych dzieci na raki, tak, że wkrótce pozostał tylko drobiazg, na sprzedaż wcale niezdatny. Gorzko płakał Hawa z powodu tego pierwszego rozczarowania, przeklinał chłopów, przejmował się ku nim nienawiścią, lecz przeciw sile nie mógł nic poradzić. Innego podobnego potoka nie było w pobliżu. Pozostawało tylko jedno wyjście — szukać jakiego innego zarobku.
— Czego się tak wałęsasz, Hawo? – rzekł do niego pewnego razu stary Fawel.
— Ny, co mam robić? odparł.
— Niemasz co robić? — zapytał Fawel. — To źle, jeżeli nie masz co robić. Żyd zawsze powinien mieć co robić.
Hawa opowiedział mu o swem nieszczęściu z rakami.
— Głupiś, Hawo — rzekł Fawel — to nie żydowska rzecz trefne raki łapać.
— Ale pieniądze za nie nietrefne — odrzekł Hawa. — Żyłem dwa miesiące i jeszcze mam dwa reńskie złożone.
— Masz dwa reńskie złożone! — zawołał Fawel. — E, to ty bogacz! Wiesz co – dodał po chwili — chodź ze mną po wsiach na zarobek.
— Na jaki zarobek?
— Czyż nie wiesz, jaki mój zarobek? „Szczetyny, kożuszyny, wołosyny!“ Ja wezmę pół wsi i ty pół wsi; ja będę kupował dla siebie, ty dla siebie.
— No, a jak nakupimy, to co?
— To już ja ci pokażę, co z tem zrobić i jak to sprzedać.
— E, a może to kiepski handel?