Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanąłem ci nad tem jak głupi przed płotem. Ale co — myślę sobie — źle znowu pokpić się przed żydówką; trzeba bodaj miną nadrabiać, że człek coś rozumie.
— A gdzież śruby? — zapytałem, ale tak na chybił trafił.
— Och, gdzieś się zatrzęsły — rzekła żydówka i dalejże szukać po strychu. Aż mi się lepiej zrobiło. Jak się widzi, to i śruby potrzebne! Po chwili żydówka rzeczywiście podała mi kilka śrub i klucz.
— Nu, już wszystko! — powiedziała. — Wy, panie gospodarzu, musicie się na tem dobrze rozumieć; powiedźcie sami, co to warte?
— Nie wiele warte — rzeknę, udając mądrego. — Bardzo staroświecka; ciężko będzie chodzić.
— Nu, ja już za to tanio wam spuszczę — rzekła żydówka. — Dacie trzydzieści reńskich, to zabierzecie sobie.
— Chwała ci Panie — pomyślałem. Liczyłem, że trzeba będzie zapłacić co najmniej pięćdziesiąt, a ta mi ceni trzydzieści. No, a przecież i w targu coś spadnie. Mówię zatem do żydówki:
— Et, co tam gadacie trzydzieści reńskich! Toż dzisiaj nową za te pieniądze dostanę. Ot, dam wam piętnaście.
— Oh, bardzo mało dajecie, panie gospodarzu — stęknęła żydówka. — Dajcie dwadzieścia pięć.
Ledwie nieledwie stanęło na dwudziestu. Nie składam skrzynki, ale aż cierpnę od strachu, bo nuż — myślę sobie — nie potrafię złożyć w domu, a taką