Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wreszcie żarna i patrzajcie, jak teraz mielą! A co było śmiechu z tych żarn — Boże miłosierny! Nie można się było w siole pokazać, żeby cię zaraz nie pytali:
— A co kumie, korbowe żarna zdrowe?
Taki już, powiadam wam, dziwny naród; a tymczasem dzisiaj gromadą chodzą mleć na moich żarnach i nie mogą się dosyć nachwalić. Albo i z młynkiem tym, co to zboże przewiewa. Kleciłem go i dłubałem przez cały miesiąc. Sąsiedzi, bywało — było to w zimie — poschodzą się do chaty, gawędzą i przypatrują się, jak to ja te deszczułki składam, rozbieram, przymierzam, ucinam i przystruguję. — Zwyczajnie, człek w tem nie uczony, ale tak sobie, samouczek przez dobrej wskazówki, przez niczego — i śmieją się ze mnie, a niejeden to ci prosto w oczy powiada:
— Rzucilibyście to majstrowanie — pusta was się wzięła robota.
A ja nie gadam nic, tylko swoje robię i takim wam młynek sporządził, jak prawą rękę — a ci, co się ze mnie naśmiewali, teraz chodzą do mnie wiać zboże. Ale z tem wszystkiem zawsze ja u nich „drewniany filozof“.
Niewiele, co prawda, robię ja sobie z tego śmiechu, ale widzicie, człek nie drzewo: lada słowo niezwyczajne, lada śmiech, a dopiecze ci do żywego. I już mi, Bogiem a prawdą, ten śmiech kością w gardle stanął. Pomyślałem sobie zatem: nie, o skrzynce to już nikomu ani słówkiem nie pisnę, póki nie będę jej miał tu oto na toku i póki sam nie spróbuję, jaka w niej siła.