Madhawa (wchodząc, do siebie).
Mój duch tak długo poił się widokiem
Tej, której lice piękne jest jak księżyc,
Że się z trudnością teraz z nią rozstaje;
Zwyciężył wstyd, odrzucił precz przystojność
I zburzył spokój, a w sądzeniu rzeczy
Jest ociężały. A dlaczego? Nie wiem.
Rzecz dziwna. Przy niej serce me przestało
Bić ze zdumienia, wszelkich się wyrzekło
Pragnień, z radości jakby obumarło,
Jakby rozkoszny napój je odurzył.
A teraz jakby na żarzących węglach
Legło i cierpi ból.
Makaranda. Hola! Madhawa!
Madhawa. Co? Makaranda! Tyżeś przyjacielu!
Makaranda. Słońce tu skwarem razi znojne czoła,
Wejdźmy na chwilę w cienie tego parku.
Madhawa. Owszem, gdy sobie tego życzysz, druhu....
Makaranda. Tu w cieniu drzewa, którego zapachy
Daleko wiatr roznosi na swych skrzydłach,
Spocznijmy chwilę (kładą się). Był to niebezpieczny
Dla ciebie, Madhawo, ten dzień dzisiejszy,
Bo nie bezkarnie tyś się przypatrywał
Tylu dziewicom pięknym, co tam wyszły
Doroczną przynieść ofiarę miłości.
I zdaje mi się, zbyt szybko warknęła
Strzała i w serce twoje ugodziła.
O! nie patrz tak posępnie! Cóż w tem złego,
Jeśli jej ostrze w sercu twem zostało.
Któż się miłości bóstwu oprzeć zdoła?
Moc czarodziejską jej wszyscy uznają,
Bogowie nawet wobec niej bezsilni.