Tu jął mi drętwieć słuch od narzekania,
Gdyż tam już byłem, kędy za pokutę
Topią się dusze w łzy i gorzkie łkania.
Miejsce to z wszelkich światła łun wyzute,
Grzmi, niby morze w nocy bez miesiąca,
Gdy je w sprzecznościach szarpią wichry lute.
Zamieć tu, nigdy nie spoczywająca,
Porwane znagła duchów złych tułowy
Udręcza, miota, kręci i roztrąca.
Gdy je w swe szpony schwyci prąd takowy,
Zgrzytają, płaczą, krzyczą i zuchwali
Lżą Łaskę Boską bluźnierczemi słowy!
Słyszę: są słusznie na tej wichrów fali
Targani w wieczność ludzie grzeszni ciałem,
Co władzy zmysłów rozum swój oddali.
Jako lecących w zimny czas widziałem
Tłumny i zwarty szpaków obłok szary;
Tak i tu z tchnieniem tem zapamiętałem
W dół, w górę, w boki pędzą grzeszne mary,
Tylko nadziei żadnej mieć nie mogą,
Ani spoczynku, ni zmniejszenia kary.
Więc rzeknę: Mistrzu! spraw mi to przez Boga,
Bym mógł z tą parą mówić, w jedno zwianą,
Którą tak lekko własna niesie trwoga.
A on mi: „Upatrz czas, gdy wiatru zmianą
Ku nam podpłyną; wtedy te dwie dusze
W imię ich smutków zaklnij, a przystaną“.
Otóż gdy ku mnie pomkną w zawierusze,
Wołam: — O biedni! zniżcie lot sokoli,
Jeśli was tylko nie wbrew Boga kuszę!
Jak dwa gołębie, kiedy je zespoli
Miłość, w słodkiego gniazda swego puchy
Lecą na skrzydłach jednej wspólnej woli;
Tak od Dydony grona te dwa duchy
Spłynęły ku nam z chmur, gdzie wicher siecze; —
Tyle w mej prośbie było snać otuchy.