Strepsyades (pokazując na domek Sokratesa).
Patrz-no tam, w tę stronę!
Widzisz tam tę furtkę z tą chałupką lichą?
Fejdypides. Widzę... Cóż dalipan, ojcze, to ma znaczyć?
Strepsyades. Toć jest, synu, mądrych duchów marzycielnia,
Tam mieszkają ludzie, którzy wmówią w ciebie,
Twierdząc, że niebiosa są fajerką... że ta
Wszędzie nas otacza... żeśmy w niej węgielki.
Ci już cię nauczą, byleś im zapłacił,
Pobić wszystkich, słusznie czy niesłusznie prawiąc.
Fejdypides. Cóż za jedni?
Strepsyades. Nie znam nazwisk ich dokładnie;
Są-to jednak zacni marzycielodumce.
Fejdypides. Kroćset... te gałgany!... Wiem już o paplarzach
Mówisz i bladoszach, o bosakach, co to
Sokrat ów obdartus i Chajrefon z nimi.
Strepsyades. Sza!... Stul gębę, lepiej głupstwa-byś nie gadał!
Dbasz-li, by się ojcu choć kęs chleba został
Przystań do nich, końskie porzuciwszy kunszta...
Są, jak słychać, u nich jakieś dwie tam mowy:
Lepsza bądź-jak-bądź, a obok niej też gorsza.
Z tej dwojakiej mowy druga, to jest gorsza,
Nieuczciwą racyą zawsze bierze górę.
Tej się więc nieprawej mowy tylko naucz,
A ze wszystkich długów, które-m za cię winien,
Aniby szelążka zgoła nikt nie dostał.
Fejdypides. Nie usłucham!... Jakże mógłbym ja rycerstwu
Stawić się przed oczy z cielskiem tak znędzniałem?
Strepsyades (grożąc synowi).
Już wy mego chleba żreć mi nie będziecie,
Ni ty, ni dyszlowy, ni ów folblut waścin!
Boć wypędzę z domu na złamanie karku!
Fejdypides. O! nie ścierpi wujcio mój, Megakles, bym ja
Był bez koni! Idę doń, o ciebie nie dbam!
Władco i panie, Powietrze bez końca, ziemię co trzymasz w zawiesi,
Świetny Eterze, czcigodne boginie, Chmury ognisto-piorunne,
Wzlećcie, objawcie się, aby myśliciel ujrzał wiszące nad głową...
Owóż przybądźcie, o arcyczcigodne Chmury, ukazać się temu,
Czyście Olimpu prześwięte wierzchołki, śniegiem osute, zasiadły,
Czy w Okeana rodzica ogrodach Nimfom cne tany wodzicie,
Z Nilu czy odnóg czerpiecie złotemi wody dzbanami, boginie!
O wysłuchajcie, ofiarę przyjąwszy, łaskę zsyłając obrządkom!