Strona:Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kład owego „podmuchu wieczności“, który w „Księdze ubogich“ ciasne wnętrze zwrotek, niby zrąb zczerniały modrzewiowego kościoła, akordami wypełnia organów.
Podtatrzański zakątek przeistacza się taką drogą w jakąś odludną ultima Thule, jakąś oazę z krańców świata, gdzie na samej już rubieży nieba i ziemi, na pograniczu nieomal pól elizejskich zbudował sobie Kasprowicz dom dla swej poezji. Dał mu fundament zeskalnych odłamów, głęboko wkopanych w ziemię, niewysokie z płazów świerkowych sklecone ściany i parę okien z widokiem na Tatry, niby wał ochronny, zamykające horyzont od reszty świata. W skład swej poezji i do jej wnętrza przepuścił takie tylko motywy, które w wąskie ramy tych okien ująć i zmieścić się dały. Na tem ich obramieniu i zacieśnieniu do szczupłej jeno skali polega właśnie istota kompozycji w „Księ, dze ubogich“, rzekome „ubóstwo“ jej budowy. Alę sama zagroda stoi tak zbudowana, w najbliższem sąsiedztwie jakby „z wiecznością“, tuż z nią o miedzę granicząc. W jej lichych opłotkach, na kilkułokciowej grzędzie, poeta, cuda bożego władztwa zgarniając, rad i dumny ze swego gazdostwa, gromadzi najdroższe swoje skarby, cały swój dobytek. A świat, co to zacisze dokoła pełne otuchy i pewności siebie otacza, służy poecie już tylko za straż przyboczną, która nad bezpieczeństwem jego mienia, nad całością jego duchowego stanu posiadania czuwa. Same Tatry straciły już tu pierwotną dzikość, grozę i niesamowitość. Oswoiły się i obłaskawione wydają się już, jakby poufałym staroświeckim sprzętem, przydomowionem, czujnem i wiernem zwierzęciem, członkiem rodziny już niemal i istotnie niepodobna się już prawie wyznać, czy tu człowiek, na przyzbie usiadłszy zagrody, fajeczkę pykając, wartuje u bram „wieczności“, czy może sama wieczność, niby poczciwy Bryś na łańcuchu, opiekuńcze nad strzechą roztaczając skrzydła, pilnuje dobytku człowieka.