Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechali tak dni kilka, zanim przybyli do jakiegoś miejsca, zupełnie ogołoconego z roślinności, na którem kazał alchemik zejść Azemowi z wielbłąda, a sam puścił się pędem wraz z dwoma wielbłądami ku powrotowi.
Azem, zostawiony na wyschłej pustyni, bez wielbłąda, bez odrobiny wody i jadła, wiedział, że śmiercią głodową umrzeć musi.
Modlił się więc gorąco do proroka i nie zamierzał stąd odejść. Bo i dokądby poszedł?
Pustynia wokoło, piaski i piaski głębokie, jakżeby przeszedł?
Naraz przypomniał sobie, że ów niegodziwiec, który go tu zostawił, bał się wspaniałego pałacu, stąd o dni kilka drogi odległego.
— Jeśli on się boi, to musi tam być ktoś potężniejszy od niego, on mnie obroni i od śmierci wyratuje — myślał Azem, i postanowił iść o ostatnich siłach do pałacu.
Szedł tydzień cały a może i więcej, stracił bowiem już liczbę dni ze zmęczenia i głodu.
Nareszcie dojrzał zdala piętrzące się szczyty budynku i nadzieja wstąpiła do jego serca.