Strona:Noc letnia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł młodzieniec a ramie jego drgało krw kipiącéj biciem na twardém ramieniu mocarza, który srogim głosem grzmiąc ku rozstępującym się, dziwnie miłym i szlachetnym wciąż przemawiał do towarzysza. — Wspominał o przeszłości, wymówił nawet imie matki zabitéj bez wzdrygnienia, jakby jéj śmierć nie ciężyła na jego sumieniu; nie zdał się na chwilę powątpiéwać że znikła już z ziemi na zawsze i wskazał młodzieńcowi inną przyszłość ogromną, wyrytą w księgach przeznaczenia — nęcił ku niéj młode jego żądze, nieszczędził obietnic, a czasami udawał natchnienie gdyby prorok Boga. — Od twarzy jego urodziwéj jak twarz Antychrysta, ku ziemi wzrok odwrócił nieszczęsny młodzian. — Każde słowo kusiciela kroplą jadu padało mu na serce i z niéj robak się wylęgał. — Tak przeszli razem długi szereg komnat śród ludzi czołem bijących o malakity posadzek. —
Na drugim końcu zamku, nagle na rozkaz pana spiżowe bramy się rozwarły i tysiące podźwignąwszy głowę, chciwie po za