Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i roztętnioną krew, która pulsowała gwałtownie w żyłach, podszedł do okna i otworzył lufcik. Zimny, pachnący wiatr ocucił go. Poświata księżycowa leżała ciągle jeszcze na dachach i białych ścianach domów, chociaż małe chmury zaczęły przepływać po niebie. Panowała głęboka cisza, zrzadka dochodził uszu, daleki turkot dorożki, której woźnica napewno drzemał gdzieś w oddalonym zaułku, kołysany do snu przez leniwą klacz, w oczekiwaniu na spóźnionego pasażera. Długo patrzył, wytknąwszy głowę przez lufcik. Na niebie zjawiały się oznaki zbliżającego się świtu, wkońcu poczuł senność, zatrzasnął lufcik, odszedł, położył się do łóżka i wkrótce zasnął jak zabity, twardym snem.
Zbudził się bardzo późno i poczuł się w tym niemiłym stanie, który bywa skutkiem zaczadzenia; doznawał przykrego bólu głowy. W pokoju panował mrok: niemiła wilgoć rozlana w powietrzu, przenikała przez szczeliny w oknach, zasłoniętych obrazami i zagruntowanem płótnem. Chmurny, niezadowolony, jak mokry kogut, usiadł na podartej kanapce, nie wiedząc do czego się zabrać, co robić i przypomniał sobie wreszcie sen. W miarę przypomnienia, sen ów ożył tak mocno, że Czartkow zaczął podejrzewać, czy też naprawdę był to sen i zwykłe majaczenie, czy nie było w tem czegoś innego, czy nie była to zjawa. Zerwawszy prześcieradło przyjrzał się portretowi przy świetle dziennem. Oczy wprost uderzały swem niezwykłem życiem, lecz nie widział w nich nic szczególnie strasz-