Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jezus, Marya!... Co ty pleciesz?... Jak można tak mówić!... Jeszcze kto usłyszy, broń Boże!... — mówiła głośnym szeptem Cembrzycka.
Ręce skrzyżowała na kraciastym kaftanie, a twarz jej wyrażała niezmierne zdumienie.
— No, więc cóż z tego? Niech słyszą! Nic sobie z nikogo nie robię — mówiła Stasia, umyślnie głos podnosząc, gdyż będąc w nerwowem podnieceniu, rzeczywiście w tej chwili nie miała ochoty liczyć się z niczem.
— Jezus, Marya! Józefie święty! — powtarzała wystraszona Cembrzycka. — Czemże cię ona obraziła, Stasieńko?...
— Obrazić?... O! nie!... Jabym nie pozwoliła, aby mnie obrażono! — zawołała Stasia wyniośle. — Ale jej nie znoszę! Kokietka jest, bez serca; Stefek znów cierpieć będzie z jej powodu!...
— Stefan?... A cóż cię jego sprawy obchodzą?... To mi dopiero szczególna nad studentem opieka!... — zdziwiła się naiwnie Cembrzycka, której w głowie nawet nie postało, aby Stasia się nim zająć mogła na seryo.
— Nie obchodzi mnie nic, nic na świecie, mateńko droga!... — zapewniała Stasia. — Ani Stefan, ani Zosia, nikt i nic!... Niech się kochają, niech ona go zwodzi, niech się nawet zastrzeli z miłości dla niej!... Co mi tam!...
Ale im goręcej protestowała, tem więcej słowom jej zaprzeczały pałające oczy i drżące wzruszeniem usta.