Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To nazbyt dla mnie zawiłe — odparła filuternie.
— No, ale jednakże — nalegał Tarczyński, — tak na przykład, ogólnie biołąc, jeśli ktoś jest z dobłej familii, dosyć psystojny, ma dobłe stanowisko i bałdzo dobłe sełce, czy ma szanse spodziewać się, iż go ktoś pokocha wzajemnie?
— „Niech żywi nie tracą nadziei!...“ — zaśmiała się wesoło Eliza, której nie wiadomo dlaczego nagle wiersz poety na myśl przyszedł.
Powiedziawszy go, pożałowała natychmiast, w obawie, aby Tarczyński nie uważał tego za zachętę z jej strony.
Wicusiowi oczy się rozjaśniły.
— To jest... jak to pani łozumie?... przecież tylko żywi mogą mieć nadzieję?...
— Tak powiedział Słowacki. A czy pan lubi Słowackiego?... — zapytała nagle, chcąc gwałtem rozmowę na inne pchnąć tory.
— Ja wszystkie poezye lubię — odrzekł Turczyński, — a szczególniej te, w których jest mowa o miwości!... Przyznam się pani, że sam też zacząwem pisać wiełsze. Niedawno poswawem do Tygodnika i wydłukowali mi jedną stłofę...
— Dlaczego tylko jedną? — zdziwiła się Ela.
— Bo ja wiem?... Ci litełaci to podobno stłaszni intłyganci!... Chcą mwodszym pióło z łęki wytłącić!...
— Przecież redakcye muszą się znać na tem! — odrzekła Eliza, która miała iście prowincyonalną