Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ela poskoczyła, by drzwi otworzyć.
I rzeczywiście przeczucie nie omyliło jej tym razem.
W jasnym żakiecie, z modną parasolką w ręku, stanęła przed nią panna Skalska.
— To ty!... o radości!... — zawołała Eliza, ściskając ją gorąco i pomagając zdjąć żakiet. — Chodźmy do mego pokoju, Zosieńko. Dobra moja, złota Zochna! Gdybyś ty wiedziała, jak pragnęłam cię obaczyć dziś właśnie!... Ale nawet mi na myśl nie przyszło, że przyjdziesz. Tyś nawet jeszcze nigdy wieczorem nie była u mnie, nieprawdaż?...
— To też skorzystałam z tego, że ojciec wybrał się w odwiedziny do mecenasa i jest w sąsiednim domu; do dziesiątej mam urlop, poczem przyślą tu po mnie. Ale nie domyślasz się nawet, z czem przybywam! — trzepała Zofia, rozprostowując fałdy jasnej bluzki przed zwierciadłem.
— Opowiadaj, opowiadaj prędko! — wołała Eliza, ożywiona jej przybyciem — przedewszystkiem czuję się już dobrze, gdy jestem z tobą!
— O to właśnie chodzi mi, Eluś, abyśmy dłuższy czas razem przebyć mogły! — mówiła Zofia, sadowiąc się na małej kanapce w pokoju Elizy i rzucając przelotne spojrzenie dokoła.
— Jak tu dobrze u ciebie!... cicho, chłodno, spokojnie; miłe masz sanktuaryum, moja droga! — zawołała serdecznie.