Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

122

pieśniami swych paziów. — Zapomnienie maską niewinności przylgnęło do jej twarzy.
Nie mogłem na ten widok oburzenia mego powściągnąć — wstałem, poszedłem; tuż przy niej stanąłem.
— «Żegnaj pani, odezwałem się»; — lecz ona niecierpliwie brwi zmarszczyła i znak milczenia mi dała.
A więc, pomyślałem sobie, nie witana, nie żegnana, zostań tutaj w zbytkach twoich — między mną a tobą na wieki wieków niepamięć zapadnie — i chciałem odejść, — lecz ona jakby zgadując zamiar mój, nie odwróciwszy się, nie spojrzawszy nawet, wzięła mnie za rękę, a młody patrycjusz tymczasem rozwijał jej w naukowych wyrażeniach architektoniczne plany względem podźwignięcia i zastosowania do użytku lub ozdoby wszystkich ruin wiecznego miasta, a ona podawała mu nowe pomysły, chwaliła, poprawiała go, jak najbieglejsza w tej sztuce mistrzyni, a ja dziwiłem się trafności sądu i gruntowności jej nauki.
— Czegoż chciałeś, moje dziecko? — zapytała mnie wreszcie zupełnie niespodzianie wtedy, gdy mi się zdawało, że już ani myśli o mnie, i że przez zapomnienie tylko dłoni mojej nie wypuszcza.
— Przyszedłem pożegnać panią, odpowiedziałem, ale trochę mniej pewnym głosem i bez oburzenia żadnego.
— Jakto, pożegnać? czy słońce już zbyt jasno świeci, a moje lampy zbyt ciemno już płoną?
— O nie, pani, słońce jeszcze nie wstało, a wonna lamp twoich oliwa czystem światłem goreje, ale ja cię pożegnać przyszedłem, bo mi tu nie dobrze, bo mi gorzko, smutno, duszno.
— Przyznaj się, że ci musiały moje małe szatanki dokuczyć.
— Prawda pani, dokuczyły okropnie, okropnie! —
— To cóż? alboż ty słabszy od nich? czemu się