Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

moralnych serca kobiecego wymagań: nie była zazdrosną. Jasieńko uchodził za sławnego w swojem otoczeniu bałamuta; w jej mniemaniu było to rzeczą tak nieodłączną od jego stanu męskiego, jak ubiór, jak buty ze sztylpami, albo frak i kamizelka. Dla dzieci była nierównie ostrzejszą, niż dla męża, a miała ich siedmioro. Najstarszy syn, Janem po ojcu zwany, najstarsza córka Benisia, a potem najmłodsza nasza matka, więcej od innych uprzywilejowane były; ciotki Joanny i Tomasza wcale nie lubiła, a Antoniego i Kazimierza jak się zdarzyło. Cała ta gromadka mimo niesprawiedliwych wyróżnień, bardzo się między sobą kochała. Ulubieńcy często na siebie winy brali nieulubieńców; wzajemna pomoc, wzajemna obrona w dojrzalsze lata się przeciągnęła. Tymczasem jedni za siebie, drudzy za innych, wszyscy oni bali się matki, jak ognia. Ojciec był ich tarczą i osłoną; wzywali pomocy ojca, żeby przed matką ukryć drobne szkody, drobne przestępstwa i wcale niedrobne, bo czasem na swawolę zakrawające figle. Łatwo to się udawało; dozór, choć surowy, ani pilnym, ani ciągłym nie był; babunia obchodziła stodoły, pola i łąki, wyjeżdżała do miasta za interesami sądowemi i podatkowemi; dzieci wtedy, zwłaszcza jeśli ojciec z niemi pozostał, dokazywały jak myszy, kiedy kota nie czują w domu. O naukę rodzice niewiele dbali, że to był jednak czas ogólnego w narodzie rozbudzenia, że wymagania były na porządku dziennym, że zamiłowanie oświaty jak planeta nad całą Europą ciągnęło, więc i państwo Kalińscy chłopców do szkół pijarskich oddali, a dla dziewcząt jakąś Francuzkę guwernantkę przyjęli. Chłopcy najlepiej wyuczyli się w szkołach tego, o czem, jak się już wspomniało, dziadunio bardzo pięknie rozprawiać umiał; lecz dziadunio, przy dość burzliwych zasadach i opinjach, nadzwyczaj pogodne do