Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedzi — zobacz-no tylko, co to za śliczna pani nad kanapą wisi.
Józio z łatwością kwiatów odstąpił, żeby się pięknej pani przypatrzeć. Niedługo wzrok na niej zatrzymał, a jednak trafniej odemnie tę postać wysmukłą osądził.
— No, dość ładna — zadecydował śmiesznie stanowczym tonem; — podoba mi się, bo ma czarne włosy, ale na blondynę byłaby może brzydką.
Na blondynę w ustach Józia znaczyło porównanie z mamą naszą i miał słuszność; rzeczywiście twarz z portretu byłaby niezawodnie bardzo wiele, jeśli nie wszystko, na zamianie włosów straciła; przeciwnie zaś, twarz naszej matki, i w swojej koronie złocistej i w najczarniejszych warkoczach, zachowałaby ten sam wdzięk niezmienny.
Mama była też dla nas najwyższym ideałem piękności. Nieraz Józio drażnił się ze mną, że inna zupełnie twarz błękitnej pani mogła mi się tak bardzo podobać; przyszło do tego nawet, że mi ją nazwał szkaradną, ale był to żart tylko, za który ja mu w kilkanaście lat później dobrze odpłaciłam.
Tymczasem oglądając różne rzeczy, takeśmy się z bratem rozbawili, że gdy Marcyna po raz trzeci przyszła nas wołać do spania, z największem oburzeniem przyjęliśmy jej wniosek.
— Dajcie im pokój, Marcyno — ujął się za nami wujaszek; — niech przynamniej pierwszego wieczora co chcą i póki chcą dokazują.
— Niech dokazują — powtórzyła Marcyna z przekąsem — a jutro nie dam sobie rady z ich obudzeniem; a pani starsza zaraz gniewać się będzie, jak na śniadanie o dziewiątej ubrane już i po zmówieniu pacierza nie przyjdą.