Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On też uznał za stosowne zmienić rozmowę i zaczął o czem innem.
A jednak jeszcze tegoż dnia dowiedziałem się, do kogo należały ruchy, któremi tak dziwnie przesiąkłem.
Stało się wieczorem, wkrótce po zachodzie słońca. Jak zwykle po kawie zaproponował Ryszard przechadzkę nad morze. Przystałem chętnie i podczas, gdy on już gotów do wyjścia czekał na mnie na stopniach terasu, ja zaszedłem jeszcze do pokoju po zarzutkę, bo wieczór zapowiadał się chłodny. Po chwili wróciłem i włożywszy dość fantazyjnie kapelusz na głowę, stanąłem w drzwiach wchodowych, naciągając rękawiczki. Norski narazie mnie nie widział, odwrócony twarzą ku morzu. Tak minęło w milczeniu chwil kilka.
Wtem on widocznie zniecierpliwiony czekaniem, odwrócił się, podniósł wzrok w stronę, gdzie stałem i nagle, jak przed widmem, zasłaniając się rękoma, pochylił się tak silnie wstecz, że omal nie stoczył się ze schodów.
— Ryszardzie! Co tobie? To ja!
Podbiegłem i w samą porę chwyciłem go pod ramię. Uspokoił się, nie spuszczając ze mnie błędnych piekielnem przerażeniem oczu, jakby nie dowierzał dźwiękowi mego głosu.
— Tak, to ty, prawda. Co za przeklęte przywidzenie. Lecz ten ruch, ten twój nieszcęssny ruch i sposób założenia kapelusza tak mi żywo przypomniał...
— Kogo? — podchwyciłem z zapartym tchem.
— Prandotę — wyjąkał, jakby przerażony równo-