Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowiłem jeszcze tegoż wieczora wedrzeć się do pustego pokoju i przychwycić owo coś, niepokojące mnie od wielu tygodni.
Na dworze było dżdżysto, jesienna, zmokła szaruga. Wczesny zmrok snuł po wązkich, podmiejskich uliczkach szare sznury zsiadłej mgły i wsiąkał w łzawe przetaki drzew. Od rzadko porozrzucanych latarń szły żółte, gromniczne smugi, i marły w napęczniałej wodą przestrzeni. Jakieś wozy mokre, oślizgłe, wlokły się drogą, kłańcając łańcuchem...
Zapuściłem storę i zapaliłem lampę.
Było mi dziwnie i nieswojo. Opuściłem znużoną głowę na ręce i pogrążyłem się w pracy wyzwolin. Jak zwykle przypominałem sobie swój dawny charakter, swe postąpienia, zamiłowania, wnurzałem się w wychwytywanie swych przeżyć przed chorobą, wmyślałem się w typowe dla siebie sytuacye, na których tle osobowość moja ujawniła się najdobitniej. I tak szedłem dalej i dalej, zapuszczałem się coraz głębiej, docierając do najpierwotniejszych pokładów swej jaźni...
Byłem szczęśliwy, byłem tym dawnym sobą, pełnym wiary i ufności w przyszłość, z piersią tchnącą miłością dobra i piękna, zachwytem dla życia i jego tajnych cudów. Byłem u szczytu wyzwolin, bez odrobiny obcej przymieszki, najczystszą jaźnią...
Nagle — obejrzałem się wkoło, obejmując krótkim rzutem oka pokój. W tejże chwili od lewej strony przeniknął w moją samotnię hałas: coś rzucało się za ścianą, jakby od posadzki po powałę, drapało w roz-