Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w przeciągu tych krótkich chwil czułem swą odrębność i oczyszczałem się z pasożytniczych napływów.
Potem wracało wprawdzie wszystko do dawnego stanu, lecz pamięć osiągniętych na jakiś czas wyzwolin zachęcała do nowych prób. Wkońcu byłem dawnym sobą już przez parę godzin, które wyzyskiwałem możliwie najpożyteczniej, spiesząc się, zanim mój wróg powróci.
Ciągła uwaga i pilnowanie się na każdym kroku, konieczne przy tej psychicznej elektrolizie zdwojonego „ja”, nużyły mnie tylko niepomiernie, pozostawiając po sobie ślady w formie zdenerwowania i gwałtownych bolów głowy.
Mimo to zdobywszy słabą nadzieję odzyskania siebie, nie szczędziłem trudu i marzyłem już o tem, by módz bezkarnie we własnej osobie zjawić się w towarzystwie ludzi...
Pewnego razu po dłuższym pobycie na świecie, zamknąłem się znów we wiadomym celu i podjąłem żmudne dzieło wyosobniania się.
Ponieważ wskutek wprawy tym razem szło łatwiej i niebawem znalazłem się w swoistej atmosferze własnego indywiduum, zacząłem zwracać uwagę na bezpośrednie, fizyczne otoczenie, by przez tę pierwszą próbę przyzwyczaić się do utrzymywania na wodzy swej osobowości i wobec stokroć silniejszej dystrakcyi zewnętrznej, jaką stanowili dla mnie ludzie.
Gdy tak zwolna odbiegałem uwagę od siebie i w półroztargnieniu błądziłem oczyma po pokoju, nagle zdało mi się, że za ścianą po lewej stronie słyszę jakiś szmer. Zaciekawiony zacząłem nadsłuchi-