Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nanie, pozbawionem siły uczuciowej, jakąś pasożytną naroślą. Co gorsza intruz wkraczał w zakres mych myśli, przekonań, starając się przerobić mnie na swój rytm do przyciesi.
Ilekroć chciałem postąpić w sposób zgodny z najgłębszą mą jaźnią i przybrać dawną postawę do świata i ludzi, coś mocnego jak rozkaz zawracało mnie na nową, nieznośną drogę, jakiś chichot wewnętrzny rozsadzał mi piersi a w oddali błyskał skośną rysą piekielny zez...
Znienawidziłem siebie fizycznie i moralnie, nie mogłem znieść własnej osoby, bo wydała się wstrętną, karykaturalną.
By sprowadzić wybryki mego nowego „ja” do możliwego minimum, zamykałem się całymi dniami w domu i stroniłem od ludzi, w których oczach widziałem zdumienie i odrazę.
Tutaj w mym cichym domu, w ustronnej dzielnicy miasta przeżywałem długie godziny duchowej męczarni, pasując się z ukrytym mym wrogiem. Tutaj w czterech głuchych ścianach przemyśliwałem długie chwile wewnętrznej katuszy.
W miarę borykania się z obcym natrętem doszedłem do pewnej wprawy w wyłączaniu go przynajmniej na jakiś czas poza obręb konstrukcyi myślowych. Osamotnienie bezwgledne, swoboda od gwaru ludzi, pozwalały mi choć na parę chwil ześrodkować mą właściwą, dawną jaźń i wyzwolić ją z pod brutalnej pięści intruza.
Były to wysiłki prawdziwie olbrzymie; miałem wrażenie człowieka, który tytanicznem napięciem mięśni