Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ZEZ.

Przyplątał się do mnie, nie wiem, jak i kiedy.
Nazywał się Brzechwa, Józef Brzechwa. Co za imię! Coś w niem zaczepia, zahacza, drażni nerwy chropawym dźwiękiem. Był zezowaty. Szczególnie przykro spoglądał prawem okiem, które wyzierało skalistem spojrzeniem z pod rudych rzęs. Mała, szpetna twarz, pokryta ceglastym rumieńcem krzywiła się wiecznie w uśmieszkach złośliwej półironii, jakby mszcząc się w ten nędzny sposób za własną brzydotę i plugawość. Drobne, rdzawe wąsiki podkręcone zawadyacko do góry ruszały się ustawicznie niby macadełka jadowitego żuka, ostre, kłujące, złe.
Ohydny człowiek.
Zwinny był, elastyczny jak piłka, postaci nikłej, wzrostu średniego, chodził krokiem lekkim, nieuchwytnym, umiał wślizgiwać się nagle jak kot.
Nie cierpiałem go od pierwszego wejrzenia. Jego odrażający wygląd przejmował mnie nieopisanym wstrętem, każąc domyślać się odpowiadającego mu charakteru.
Człowiek ten krańcowo różnił się odemnie usposobieniem, upodobaniami, rodzajem reagowania na podniety. Dlatego stanowił dla mnie uosobienie antypatyi, był moją żyjącą antytezą, z którąby mnie nic na świecie pojednać nie mogło. Może właśnie dla-