Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanął na rogu jakiejś ulicy niepewny, dokąd się zwrócić. Gdzieś z czeluści bramy błysnęła mu para roznamiętnionych twarzy.
— Rozstajna 30.
— Dobrze, przyjdę. Jakaś ty dobra, jakżeś bezmiernie dobra...
Machinalnie powlókł się pod wskazanym adresem. Raz jeszcze zrobił rozpaczliwy wysiłek samoobrony.
— Po co ja właściwie tam idę? Ha, ha! „Die verhängnissvolle Gasse” — co?
Mimo to, pędziło go w tamtą stronę. U zakrętu podniósł przypadkiem głowę; wzrok padł na wielki, błękitny afisz. Przebiegł punkt pierwszy programu:
— Signora Bellestrini, primadonna scen włoskich odśpiewa jako przygrywkę: Pepito, ach tam wskażą ci, co czynić masz! Pepito ach, ach tam etc.
— Dosyć. To wystarczy. Reszta niech służy do użytku publicznego.
W kwadrans później wstępował w klatkę schodową podanego numeru. Dom był trzypiętrowy: nasunęły się pewne wątpliwości co do piętra.
— Nic nie będzie z tej głupiej farsy, jeśli nie będę miał dokładnej wskazówki! — postanowił twardo.
W tejże chwili dało się słyszeć skrzypienie stopni z dołu; ktoś biegł za nim po schodach i minął go.
— Może to przewodnik?
Tamten tymczasem wstępował już na drugie piętro.
Zatrzymał się na platformie. Wrzecki poszedł za nim.
Na korytarzu drugiego piętra zastał nieznajomego, jak odczytywał na drzwiach czyjąś wizytówkę. W chwili, gdy Wrzecki dosięgnął ostatniego stopnia, odwrócił