Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otarł czoło; było zlane zimnym potem. Obudził się instynkt samozachowawczy.
— Sprawa zaczyna być zanadto wyraźną, znaki rzucają się na spotkanie ze zbyt szczerem wylaniem.
Na mgnienie oka zabłysnął mu w oślepiającej jasności koniec opętańczej linii. Lecz starał się zgasić wizyę wywodem:
— Ależ to mnie nie dotyczy! I cóż stąd, że się temu pijanemu łazędze przewidział we mnie jakiś tam wisielec? To stanowczo mnie nic nie obchodzi, zawsze miałem wstręt do podobnej śmierci.
Wkrótce jednak uznał niedostateczność racyi i przeciągnął linię po punkt trzeci. Był niemal zrezygnowany i dawał się powoli zasugestyonowywać nowo odkrytej drodze. Wśród tego nie uszło jego czujnej uwagi, że właściwie nie może już zwiedzić wystawy, bo zboczył, poddając się uporowi pijaka. Umocnił się tedy w przekonaniu, że w samej rzeczy nie chodziło bynajmniej o to, by podziwiał imponującą grupę młodych lekarzy z obrazu, lecz by umożliwić mu dwa najbliższe spotkania; gdy te przyszły do skutku, potrącono go znowu w innym kierunku. — Przeźrocze szale motały się na przyczołach kamienic, wieszały w wykrojach nieba między dachami.
Przez wątłą ich tkaninę wnikały w parowy ulic lśnienia słońca nieśmiałe, zmatowane.
— To szczególne! Właśnie teraz, gdy i sprawa zaczyna nabierać plastyki konturów. Czyżby i to pozostawało w związku?
Dostał nerwowej drgawki koło powiek. Nogi poczęły wykonywać niezależne już od woli powiewne