Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naraz rozsunęła się kotara od sąsiedniej sali i do pokoju weszła ona — piękna, jak zawsze i jak zawsze smutna.
Była wzburzona. Gwałtownym ruchem zdjęła atłasową narzutkę, okrywającą jej boskie ramionia i rzuciła ją na fotel, na którym siedziałem. Z wyrzutem zwróciła się w stronę, skąd przyszła; poruszenia ust wskazywały na to, że z kimś rozmawia, z kimś, co stał u wejścia. Lecz nie widziałem nikogo.
Rozmowa przybierała widocznie coraz drażliwszy charakter. Ruchy jej nabrały odcienia rozpaczy; widać gniew nie pomógł — uciekła się do prośby.
Wyciągnęła błagalnie swe cudne ręce i objęła niemi czyjąś szyję; lecz ręce odpadły pod brutalnem odepchnięciem. Więc rzuciła się kornie na kolana. Lecz oczy zdradzały beznadziejną rozpacz: nie wysłuchano jej. Wtem porwała się, jak śmiertelnie raniona i całem ciałem rzuciła naprzód; ręce, chcąc kogoś zatrzymać natrafiły na próżnię i upadła bezwładnie na posadzkę...
Minęła długa chwila. Wreszcie ociężale, z wysiłkiem dźwignęła się i podeszła do kominka. Z dłoni wysunęła się koronkowa chusteczka w miejscu, gdzie ją podniosłem. Była w tej chwili odwrócona do mnie plecyma, że nie mogłem poznać z ruchu rąk, co robi. Gdy zbliżyła się z kolei ku oknu, oczy jej świeciły suchym, szklanym wyrazem. Patrzyła na coś na palcu z rozdzierającym uśmiechem: opuszczona.
Przestała się uśmiechać i krokiem powolnym, krokiem dogarezzy wyszła z pokoju. Jeszcze raz mignęła