Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obniżonej, wznosiła się wytworna, parterowa willa. Klomby pełne kwiatów, zaciszne aleje, kobierce trawników, inspekty, cieplarnia — wypełniały resztę w całość marzennie uroczą.
Przeszedłem mur wzdłuż pod kątem prostym aż do węgła, szukając miejsca do opuszczenia się na drugą stronę. Na sąsiedniej ścianie od wnętrza dostrzegłem coś w rodzaju drzwi: więc było wejście, lecz zręcznie zamaskowane od zewnątrz. Tu zesunąłem się po drabinie na dół...
Stałem naprzeciw gościnnie otwartych podwoi willi. Znać wszystkie drzwi były rozwarte na przestrzał, bo daleko na drugim końcu, poprzez otwór krwawiły róże z ogrodu.
Zanurzyłem się w chłód pokoi. Zaraz u wstępu olśnił mię przepych. Urządzenie było stylowe, w guście średniowiecznym. Duże, gotyckie okna osadzone we framugach, mahoniowe krzesła z wysokiemi poręczami, ciężkie opony z aksamitu. Sale wielkie, wysoko sklepione; ze stropu podpartego arkadami zwisały kosztowne lampy olejne.
Przeważał ton ciemno-amarantowy. Ta barwa spływała od brokatowych obić ścian, nie tchnęły porozścielane wszędzie kobierce.
Witraże w komnacie, zdaje się przeznaczonej na salon, wcedzały w jej wnętrze różnobarwną rozetę, która rozwachlarzała się, jak tarcza na małych kością słoniową wykładanych organach. Klawiatura była otwarta. W srebrnych, kształtem kielicha rozwartych ramionach kandelabrów, tkwiły do połowy nadpa-