Strona:Na Szląsku polskim.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niech będzie pochwalony. Tak jest, niech będzie. Za łaski, jakiemi nas darzy, za krew, jaką dla nas przelał, za wiarę, jaką w nasze serca wlewa. Ale niech będzie i za to pochwalony, że pomimo sześciu wieków usiłowań, nie starto z tej ziemi, na której goszczę, jej polskiego charakteru, nie wydarto obsiadującemu ją ludowi jego języka, nie skażono jego serca.
Niech będzie, niech będzie pochwalony, — i to na wieki wieków Amen.

III.

Do Bytomia wjeżdżałem po raz drugi.
Lat temu jak raz dziesięć, Szląsk Górny nawiedziła klęska głodowa. Przez usta Miarki, echo tej klęski doszło do Warszawy. Postanowiono wedle mocy biedzie współrodaków zaradzić. W całym kraju potworzyły się komitety, i w krótkim czasie pociągnęły w stronę południowo-zachodnią Królestwa pociągi naładowane kaszą, grochem, słoniną. Dzięki ofiarności całego polskiego ogółu, głód wkrótce ustał, dzięki energii Miarki i szląskich komitetów, obyło się tam bez tyfusu, jaki nawiedził Szląsk Górny w roku 1849, gdy podczas głodu, jaki tam w tym czasie panował, niebaczni ofiarodawcy rozdawali ludowi surową strawę, na którą się on z chciwością